Wszystkich nas, którzy mieliśmy szczęście obcować z Miłoszem fascynowała, a właściwie porażała, jego powaga życia.
Był niezwykle uroczym człowiekiem. Miał dar wybuchania takim szczerym, prawdziwym śmiechem. Zapytałam go, jak udało mu się utrzymać taką formę. Bo w końcu jako 90-latek był ciągle dziarskim, czerstwym mężczyzną, zawsze eleganckim w tweedowej marynarce. Powiedział, że recepta jest prosta: pić dużo whisky i jeść krwawe befsztyki, i że od zawsze był wieczornym pijakiem, systematycznym, ale rano wstawał z czystą głową, bo pijał wyłącznie to, co krajowe.
To był człowiek - przy swojej wielkości, genialności poetyckiej - niezwykle skromny i niezwykle dobry, który potrafił okazać zrozumienie i serce w trudnych sytuacjach. A przy tym pełnym humoru, ironii, umiejącym się bawić, cieszyć każdą chwilą.